Lublin

Zimowy Półmaraton Gór Stołowych – relacja (cz. 1)

03.02.2015

Zimowy Półmaraton Gór Stołowych – relacja (cz. 1)

Pasterka – niewielka wieś w Górach Stołowych z trzech stron otoczona granicą z Czechami. W sobotę, 31 stycznia na co dzień cicha i spokojna miejscowość, została przejęta przez biegaczy startujących w I Zimowym Półmaratonie Gór Stołowych. I my tam byliśmy :)

Dystans – dokładnie 21 km. Start – polana przy Schronisku Pasterka (ok. 700 m n.p.m.). Meta – na szczycie Szczelińca Wielkiego (919 m n.p.m.), na który trzeba wdrapać się pokonując ponad 650 schodów. CITY TRAIL Team reprezentował w zawodach Piotr Książkiewicz i ja – Justyna Grzywaczewska ;)

Pasterka – jedno z naszych ulubionych miejsc na biegowe wyjazdy

Pasterka to miejsce, które znamy całkiem nieźle. Piotrek startował w Maratonie Gór Stołowych w 2013 roku. Z kolei w edycji 2014 – razem z Martyną Wiśniewską i Piotrkiem Bętkowskim – byliśmy na maratonie towarzysko i w ramach treningu (wyjazd do Pasterki był spontaniczny) przebiegliśmy 28 km na trasie zawodów (oczywiście wszystko legalnie – mieliśmy numery startowe;)). Start w „zimowej połówce” wymyśliliśmy z Piotrkiem planując wyjazd sylwestrowo-noworoczny. Znajoma podrzuciła pomysł wyjazdu do Pasterki (na który ostatecznie się nie zdecydowała), wypatrzyliśmy w kalendarzu półmaraton na koniec stycznia, więc od razu pomyśleliśmy, że wyjazd na Sylwestra będzie dobrym rekonesansem trasy (wcześniej znaliśmy tylko jej letnie oblicze). „Startujemy”? – zapytałam Piotrka. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Nic dziwnego - do tej pory nie startowałam nigdy w żadnym biegu górskim, a najdłuższe zawody na ulicy, w jakich brałam udział liczyły 15 km. „Możemy” – odpowiedział bez większego entuzjazmu, który jednak z każdym dniem narastał ;)

Muszę tutaj dodać, że brak doświadczenia w startach, o których wspomniałam wyżej nie oznaczał, że w górach nie biegałam. Owszem biegałam – od ponad roku regularnie wyjeżdżamy w góry na mini-obozy treningowe. Nic szczególnego – ot dłuższe i krótsze wycieczki biegowe (o których na bieżąco pisaliśmy). Jak się okazało to wystarczyło, by bieganie w górach spodobało mi się na tyle, że starty „na ulicy” przestały mnie motywować i dawać prawdziwą, dziecięcą radość z biegania. Tak, bieganie w górach to przede wszystkim wielka frajda.

Przygoda!

Zimowy Półmaraton Gór Stołowych miał być przygodą. „Na pewno trzeba być przygotowanym na bardzo śliskie, kamieniste odcinki. Może być także śniegu bardzo dużo - wtedy dopuszczamy używanie rakiet śnieżnych - jednak to każdy z uczestników podejmuje decyzje czy będzie to dla niego korzystne” – mówił jeszcze w grudniu Piotrek Hercog, jeden z organizatorów.

Na przełomie roku, kiedy sprawdzaliśmy trasę rzeczywiście śniegu było sporo. Były też oblodzone kamienie na zbiegach, których najbardziej się obawiałam. 31 stycznia trasa półmaratonu wyglądała jednak nieco inaczej. Na kilka dni przed zawodami w Pasterce pojawiły się intensywne opady śniegu. Dzień przed – lekka odwilż. W efekcie śliskich odcinków nie było. Było za to dużo głębokiego, świeżego śniegu. I to właśnie on dał mi najbardziej w kość…

Na trasie

Pierwsze 500 metrów to bieg przez łąkę, gdzie śnieg sięgał połowy łydki. Z miękkiego, świeżego, białego puchu pewnie cieszyliby się narciarze biegowi, ale nie my. Nie było jednak tak źle. Po 200-stu metrach musiałam wyminąć kilku panów, w tym chyba dwóch z kijkami, obok których wolałam nie biec, bo z równowagą w śniegu było różnie.

Z łąki wbiegliśmy do lasu, śniegu było mniej, ale pojawiły się zbiegi. Jak już wspomniałam – na szczęście nie były oblodzone. Na tym odcinku trochę bałam się panów, chcących za wszelką cenę wyprzedzić dziewczynę. Jak się okazało, był taki tylko jeden. Pozostali najwidoczniej nie oceniali swoich możliwości wyżej niż moje ;) Myślałam, że będą też tacy, którzy wyprzedzą mnie na płaskim odcinku przed zbiegiem, ale nie będą sobie radzić na technicznym zbiegu (który ja znałam dobrze). Moje obawy się nie sprawdziły – biegłam cały czas na przodzie większej grupki.

Po pierwszym zbiegu wyprzedziła mnie pierwsza kobieta – jak się dowiedziałam już na mecie - Agnieszka Łęcka,  która zajęła drugie miejsce w wyścigu. Na lekkim podbiegu wyglądała jak sarenka, więc pomyślałam tylko, że to na pewno ktoś „mocny”, więc nie mogę próbować jej dogonić. Biegnę swoje.

Wyprzedzanie przez panów zaczęło się przed 4. kilometrem, gdzie na prostej drodze nogi zaczynały same nieść. Ale… panowie nie wiedzieli, że za chwilę, na końcu prostej czeka nas kilometrowe podejście. A potem nadal lekko w górę, po ścieżce, gdzie da się biec i znów kilkaset metrów podejścia. Uśmiechnęłam się do siebie, zerknęłam na zegarek. Tempo – trochę poniżej 5 minut/km. „Szybko” – pomyślałam. Skończyła się prosta i… około 10-osobowa męska grupa, która mnie wyprzedziła chwilę wcześniej nagle zaczęła bardzo spokojnie maszerować pod górę. Podczas wizyty w grudniu udało mi się wbiec całą pierwszą połowę tego podbiegu. Niestety warstwa śniegu sprawiła, że trzeba było podnosić wyżej kolana, nogi bardziej się męczyły, więc po chwili porzuciłam pomysł wbiegania. Szczególnie, że zawodnicy, którzy byli przede mną nawet nie próbowali biec. Szybko oceniłam, że wymijanie w tym warunkach byłoby zbyt męczące.

Tuż za pierwszym mocnym podejściem minęła mnie druga kobieta – Malwina Jachowicz (o czym dowiedziałam się dopiero na dekoracji) – startująca w naszym cyklu we Wrocławiu :) Malwina, podobnie jak wcześniej Agnieszka również wyglądała na zbyt mocną bym mogła się z nią mierzyć. Niedługo później jeden z wolontariuszy powiedział, że jestem czwarta. Upewniłam się więc, że wcześniej na trasie była tylko Magda Łączak (nasza ambasadorka z Salomon Suunto Team), która już na starcie była w zasadzie pewna wygranej. Przed zawodami miałam cichą nadzieję, by dobiec w pierwszej dziesiątce. „Jest dobrze” – przeszło mi przez myśl, ale wiedziałam, że mam jeszcze 15 km do mety, a dystans nie jest moim atutem. Z drugiej strony, mimo, że to dopiero 1/3 biegu, najtrudniejsza część trasy była już w zasadzie za mną.

3 godziny

Podczas rekonesansu w grudniu, pokonaliśmy trasę w czasie 2:49. Myślałam wtedy, że podczas zawodów będę w stanie urwać z tego jeszcze co najmniej 10 minut. Myślałam nawet o 15 – w przypadku podobnych warunków. Piotrek z kolei chciał pobiec poniżej 2 godzin… Już piątek wiadomo było, że nasze pierwsze plany są nierealne. Moim nowym celem było „złamanie” 3 godzin. I to sobie powtarzałam podczas całego biegu. Kiedy mijałam 10. km w czasie 1:17 wiedziałam, że to zrobię. Im bliżej mety, tym bardziej realne było utrzymanie czwartej pozycji. Przed podejściem na Błędne Skały (które podczas treningu wydawało mi się łatwiejszym) odwróciłam się, by skontrolować, czy nie ma w pobliżu żadnej kobiety. Nie było. Tuż za mną był jednak chłopak, z którym kilka razy mijałam się na trasie. Zamieniliśmy nawet kilka zdań na podejściu. Przed drugim puntem kontrolnym (ok. 14 km biegu) wolontariuszka potwierdziła, że jestem czwartą kobietą. „Czy ja dobrze usłyszałem, naprawdę jesteś czwarta?!” – zapytał chwilę później towarzyszący mi przez fragment biegu zawodnik. „Na to wygląda” – odpowiedziałam. „To dawaj dziewczyno, dawaj!” – dodał otuchy nieznajomy. Potem zniknął. Nawet nie wiem, czy został z tyłu, czy gdzieś dalej mnie wyprzedził.

(O)Błędne Skały

Za punktem kontrolnym (i jednocześnie odżywczym, gdzie wzięłam dwa łyki ciepłego izotonika) miało być już tylko łatwiej. Do mety 6 km, płasko i w dół, a potem wejście na Szczeliniec, gdzie już na pewno nie będzie sił w nogach i trzeba będzie liczyć na siłę woli… Ale to właśnie te kilka kilometrów na Błędnych Skałach okazały się być dla mnie najtrudniejszymi. Śnieg sięgał do połowy łydek, miejscami do kolan. Ścieżka była dość wąska, biegliśmy non stop gęsiego. Znów prawie cały czas prowadziłam grupę panów. Co jakiś czas któryś mnie wyprzedzał. Nie martwiło mnie to wcale. Zerkałam tylko, czy mijająca mnie postać nie jest kobietą ;) Mnie też zdarzyło się wymijać i muszę przyznać, że nie było to przyjemne. Wybijało z rytmu, a w zasadzie o to walczyłam najbardziej – by biec swoim, równym rytmem, co na tej nierówno wydeptanej ścieżce łatwe nie było. Byłam już zmęczona. Kilka razy lekko straciłam równowagę, kilka razy wykręciłam nogę. Kilka razy na chwilę przechodziłam do marszu (panowie za mną grzecznie robili to samo;)) Ścieżka nie miała końca! Na dodatek poczułam, że z moimi kostkami (szczególnie prawą) coś nie gra. Było już jednak na tyle blisko do mety, że nawet przez chwilę nie pomyślałam, by zwolnić, by odpuścić.

Dziwny ból towarzyszył mi już do końca, choć po wbiegnięciu na asfalt (19 km) nic nie czułam. Już byłam szczęśliwa. Wiedziałam, że tutaj już nic mi nie przeszkodzi. Że będę na Szczelińcu nawet szybciej niż zakładałam, bo miałam jeszcze około 30 minut na pokonanie nieco ponad kilometra asfaltowego dobiegu do schodów prowadzących na Szczeliniec i wdrapanie się na metę.

Po wbiegnięciu do Karłowa było już tylko lepiej. Pojawili się fantastyczni kibice, bijący brawo i dopingujący właściwie tylko mnie :) Tuż przed schodami ktoś powiedział: „O, jaka młoda”. Tego mi było potrzeba :) Na schodach kilka razy się odwracałam. W zasięgu wzroku nie było żadnej kobiety. Żaden mężczyzna nie „siedział” mi też na plecach. Złapał mnie co prawda dość mocny skurcz w mięsień czworogłowy uda, ale po chwili zniknął. Nie szłam za szybko, bo sił już nie było, ale też nie na tyle wolno, by mój cel był zagrożony. Na około 150 metrów przed metą spotkałam schodzących już na dół - Magdę Łączak, Marcina Świerca i Pawła Dybka – nieco zdziwionych, że jestem tak szybko na mecie :) Krzyknęli kilka dopingujących słów. Potem były napisy na śniegu (zamiast transparentów), grupka kibiców i… meta! Spiker coś tam mówił. Obok niego stał zmarznięty (w pożyczonej, damskiej kurtce :D), ale uśmiechnięty Piotrek. Jestem czwarta! Czas 2:48:35. Zrobiłam to! Udało się! Maciek Sokołowski – dyrektor imprezy uścisnął mi dłoń. Ledwo zdążyłam dowiedzieć się, że Piotrek był 10., bo podszedł ktoś z obsługi, poprosił o pokazanie sprzętu obowiązkowego, a był to w zasadzie tylko telefon i folia NRC, bo kurtkę, czapkę i rękawiczki miałam na sobie.

Szybko weszliśmy do schroniska, bo wiało niesamowicie. Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam – gardło piekło „żywym ogniem”. Piotrek przyniósł ciepły izotonik, trochę pomogło. Długo nie zajmowaliśmy miejsca w ciasnej restauracji. W drodze powrotnej (jak można się domyślić, prowadzącej schodami, po których kilkanaście minut wcześniej trzeba było się wdrapać) dopingowaliśmy docierających na metę. Niektórzy wyglądali bardzo źle. Zachrypniętym głosem krzyczałam, ile jeszcze mają do mety.

Było pięknie

Świetne zawody, w niesamowitej aurze, z pięknymi widokami. Było ciężko. Tego dnia chyba więcej z siebie dać nie mogłam. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek tak bardzo bolały mnie nogi jak po tych zawodach. Raczej nie. Niestety nie było czasu na odpoczynek, bo oboje z Piotrkiem mieliśmy obowiązki związane z zawodami CITY TRAIL we Wrocławiu, które odbywały się tego dnia (Piotrek przygotowywał wyniki, ja relację z zawodów), a od razu po dekoracji jechaliśmy do Katowic, gdzie następnego dnia czekała nas pobudka przed szóstą i kolejny bieg CITY TRAIL. W nocy co chwilę się budziłam. Bolały mnie uda i kostki. Wiedziałam, że rano będzie ciężko. Prawa stopa była na tyle przeciążona, że ledwo mogłam stąpać. Na szczęście już w poniedziałek ból minął. Pozostał tylko katar i kaszel (nie chorowałam od dobrych kilku lat, sic!).

Zimowy Półmaraton Gór Stołowych – tutaj postawiłam pierwsze biegowe kroki na górskich szlakach. Na pewno nie ostatnie :)

Wyniki

Mężczyźni:

  1. Wojciech Kowalski (WKS Śląsk Wrocław) – 2:05:09
  2. Marcin Świerc (Salomon Suunto Team) – 2:05:12
  3. Paweł Dybek (Salomon Suunto Team) – 2:12:25
  4. Marek Swoboda (Byledobiec Anin) – 2:14:42
  5. Tomasz Kordowski – 2:15:56

...

10. Piotr Książkiewicz (CITY TRAIL Team) – 2:27:04

Kobiety:

  1. Magdalena Łączak (Salomon Suunto Team) – 2:34:28
  2. Agnieszka Łęcka (2:40:48)
  3. Malwina Jachowicz (Motio Fizjoterapia) – 2:42:27
  4. Justyna Grzywaczewska (CITY TRAIL Team) – 2:48:35
  5. Asia Garlewicz (Thulium Team) – 2:57:45

Relacja Piotrka Książkiewicza – jutro (bo i tak jest przydługo;)) 

fot. Piotr Dymus, archiwum CITY TRAIL

Sponsor tytularny