Łódź

Piotr Książkiewicz o starcie w Biegu Rzeźnika: gdyby nie szkolny błąd, moglibyśmy podjąć walkę w zwycięstwo

12.06.2015

Piotr Książkiewicz o starcie w Biegu Rzeźnika: gdyby nie szkolny błąd, moglibyśmy podjąć walkę w zwycięstwo

Start w tegorocznym Biegu Rzeźnika mieliśmy z Benkiem zaplanowany już od dawna. Od dobrych kilku tygodni natomiast zaczęliśmy zastanawiać się nad planami wynikowymi. Ponieważ naszym docelowym tegorocznym startem był kwietniowy maraton w Hamburgu, kilometrów w nogach mieliśmy sporo.

Ze względu na zajęte (przez organizację zawodów) wszystkie weekendy, czasu na trening w górach niestety nie mieliśmy praktycznie w ogóle. Dużo rozmawialiśmy przed biegiem o naszych założeniach, przez chwilę wspominaliśmy nawet o rekordzie trasy, jednak ostatecznie oceniliśmy nasze możliwości na czas około 8 godzin i 30 minut i walkę o zwycięstwo.

Cały maj biegowo poświęciłem na przygotowania do tego startu. Zaczęliśmy wspólnie z Justyną (która brała udział w Rzeźniczku) od długiego weekendu majowego, w trakcie którego wystartowaliśmy w Run Adventure (etapówka w Beskidach Śląskim i Żywieckim, 3 dni, ok. 80km). Weekend przedłużyliśmy o kilka dni w trakcie których zrobiłem 35-kilometrową wycieczkę na Babią Górę (w tym 2000 metrów w górę). Niestety górska część mojego treningu na tym się kończy, bowiem później przyszedł czas na przygotowania do Biegu Lwa i na wyjazdy nie było czasu. Kilka ciężkich treningów wykonywałem późnym wieczorem po kilkunastu godzinach pracy przy organizacji biegu, za każdym razem mając w głowie start w Rzeźniku…

Powyższy wstęp jest ważny z punktu widzenia przebiegu rywalizacji. Mając ściśle ustalony cel bardzo nam na tym biegu zależało i był to najważniejszy start w tej części sezonu (teraz nadal nie wiem gdzie i kiedy będę startował w drugiej połowie roku). Natomiast nasza przygoda z XII Biegiem Rzeźnika mogła się skończyć bardzo szybko...

Tuż przed startem XII Biegu Rzeźnika

Start nastąpił punktualnie o godzinie 03:00, a bieg rozpoczęliśmy zgodnie z założeniami bardzo spokojnie. Zresztą dało się zauważyć, że nikt w tym roku nie będzie rwał tempa tak jak w zeszłorocznej edycji (kiedy za Przemkiem Sobczykiem i Kubą Wiśniewskim od początku biegnącymi na rekord ruszyła spora grupa), bo mimo wolnego tempa już po kilku kilometrach byliśmy w czołówce. Tam również dołączył do nas drugi team CITY TRAIL, czyli Dominik Włodarkiewicz (Słonik) i Robert Gacki. Biegnąc razem dotarliśmy do miejsca, w którym było wejście na szlak (ok. 7 km trasy). Jednak ekipa, która nas wyprzedzała Rafał Bielawa i Dominik Kaczorek pobiegła dalej prosto asfaltem, a my niestety długo się nie zastanawiając - ruszliśmy za nimi… Ponieważ w trakcie dość chaotycznej odprawy padła informacja, że na szlak nie wbiegamy w pierwszym miejscu, gdzie będzie to możliwe, a dopiero chwilę później - w kolejnym – łączyło nam się to w zgrabną całość. Ktoś jeszcze za nami krzyknął, że źle biegniemy, jednak mając jasno sprecyzowany plan wynikowy i będąc pewnymi swojej decyzji, nie chcieliśmy marnować czasu i biegliśmy dalej… Przebrnęliśmy kilka razy przez rzekę (dno było przygotowane do przejazdu samochodów) i biegliśmy tak przez kolejne kilometry… Mniej więcej na 10 km wiedzieliśmy już, że coś jest nie tak – jednak biegliśmy dalej. Na 12 km byliśmy już trochę podłamani i zrezygnowani – wiedzieliśmy, że cofać się nie ma sensu, bo dodatkowe 10 km w zasadzie kończy nasz bieg (szans na zmotywowanie się nie byłoby żadnych). W drugą stronę nie wiedzieliśmy za to dokąd prowadzi droga, którą biegniemy. Zasięgu w telefonach nie mieliśmy, więc nie mogliśmy sprawdzić gdzie jesteśmy, ani gdziekolwiek zadzwonić. Chciało mi się wtedy płakać, momentalnie przypomniałem sobie wszystkie treningi, które konsekwentnie realizowałem mimo ogromnego zmęczenia. Biegliśmy jednak dalej… Ok. 15 km zaproponowałem, że jeśli uda nam się dobiec do Żebraka to poprosimy organizatorów, aby zastanowili się co z nami zrobić, a my pobiegniemy dalej do Cisnej – aby nie marnować czasu. Przecież ciągle chcieliśmy uzyskać jak najlepszy czas… Dopiero na 17 km poznałem skrzyżowanie, którym dojeżdżałem rok wcześniej na przełęcz, aby kibicować zawodnikom i wiedziałem, że jesteśmy na miejscu. Szybko ustaliliśmy kto ma podjąć rozmowy z organizatorami – tak, żebyśmy nie mówili wszyscy na raz i żeby jak najszybciej ruszyć dalej na trasę. Wiedziałem, że ja nie jestem do tego odpowiednią osobą, ponieważ nie potrafię znieść wypowiadania „mądrych” opinii, przez ludzi, którzy tak naprawdę nie mają pojęcia o czym mówią, a spodziewałem się, że takich spotkamy. Na szczęście chłopaki szybko odsunęli mnie na bok. Po kilku minutach dyskusji kontynuowaliśmy bieg, wiedząc jedynie tyle, że nie wiadomo co z nami będzie, bo przez brak zasięgu nie ma kontaktu z dyrektorem biegu.

Ruszyliśmy więc na kolejny etap. Ustaliśmy że przynajmniej do Cisnej biegniemy razem całą czwórką (ja z Benkiem, Robert ze Słonikiem). Szlag niestety trafił nasze założenia czasowe. Na Żebraku mieliśmy pojawić się po godzinie i 50 minutach (zmienioną wersję pokonaliśmy w 01:30,17), natomiast kolejny etap mieliśmy pokonać w 01:30. Natomiast po chwilowym spadku adrenaliny na pierwszym etapie kiedy nie wiedzieliśmy czy w ogóle trafimy na trasę, teraz jej poziom wzrósł dwukrotnie i w ten sposób odcinek z Żebraka do Cisnej pokonaliśmy w 01:22,36. W sprawie naszej kary nadal nic się nie dowiedzieliśmy, zrobiliśmy, więc na przepaku wszystko co mieliśmy zrobić i ruszyliśmy dalej.

Kolejny odcinek z Cisnej do Smereka to w zasadzie pierwsze odczuwalne przewyższenia. Nasz plan przed biegiem zakładał, że przebiegniemy ten odcinek w 02:10, a wyszło 02:10,02 :) Jeszcze na przepaku w Cisnej zostawiliśmy Roberta i Słonika i zaczęliśmy budować nad nimi przewagę. Generalnie etap przebiegał bez większych przygód, poza tym że Benek ok. 35 kilometra zasygnalizował, że na zbiegach boli go kolano i że może być z nim różnie. Na szczytach mocno grzało już słońce, co nie zapowiadało nic dobrego na kolejnych odcinkach. Końcowe kilometry tego etapu przebiegały „drogą Mirka”, czyli szutrowo – asfaltową drogą prowadzącą do Smereka. Mimo, że po przebiegnięciu ok. 45 kilometrów wybieg na asfalt nie jest niczym przyjemnym – postanowiliśmy, że nie będziemy na to narzekać. Potraktowaliśmy to jako element naszej przewagi nad rywalami, bo przecież biorąc pod uwagę nasze wyniki z tegorocznych półmaratonów, czy maratonów – to zdecydowanie była to nasza mocna strona. Biegliśmy więc w tempie ok. 04:25-04:30, cały czas zachowując względnie dobre samopoczucie. Na przepaku spędziliśmy niecałą minutę, spotkaliśmy całą naszą ekipę (Justyna, Jacek, Bartas, Tarzi, Dominika oraz dwie Anie, które czekały na Roberta i Słonika) i dowiedzieliśmy się, że nadal nic nie wiadomo co z naszą karą…

Za chwilę drugi przepak - Smerek

Dalej robiliśmy więc swoje… Kolejny etap według planu mieliśmy pokonać w 01:45, wyszło niestety trochę wolniej: 01:53,50. Po kilku chwilach przerwy na przepaku w Smereku już na pierwszych krokach podejścia czułem delikatne skurcze w przywodzicielach (wewnętrzna strona ud). Zaczęły się także problemy z jedzeniem, coraz trudniej przychodziło mi przyswajanie czegokolwiek. Jadłem już mniej więcej połowę tego co planowałem, a dodatkowo po każdym kęsie batonika czułem, że zaczyna boleć mnie brzuch. Odpuściłem więc zupełnie batoniki, jadłem tylko żele i piłem shot’y magnezu (jeden na godzinę), no i oczywiście wodę. Na podejściu wziąłem od Benka kijki – on spokojnie mógł utrzymać moje tempo bez nich, a już wcześniej ustaliliśmy, że dwa komplety kijków na parę to za dużo – żeby komfortowo jeść i pić na trasie. Wtedy to Benek ostatecznie wziął na siebie ciężar rywalizacji. Motywował mnie praktycznie co krok, na płaskich odcinkach brał ode mnie kijki – więc tylko ja z nich korzystałem, a on je nosił wtedy, kiedy przeszkadzały. Na Połoninie Wetlińskiej na kilkanaście sekund złapał mnie skurcz łydki, ale mam z nim duże doświadczenie, więc w zasadzie nawet nie zwolniłem z tego powodu. Wypiłem chwilę wcześniej magnez, więc liczyłem na to, że za moment przejedzie. Nie było czasu na odpuszczanie, bo cały czas pamiętaliśmy o tym, że mimo prowadzenia,  przewaga jaką mamy może szybko zostać zniwelowana na mecie – karą, którą otrzymamy za pomylenie trasy.

Na zbiegu do Berehów ciągle czułem się bardzo dobrze i wiedziałem też, że mam ogromne wsparcie w Benku, który trudy trasy znosił zdecydowanie lepiej. Byliśmy więc dobrej myśli przez ostatnim 9-kilometrowym etapem. Chwilę przed punktem żywieniowym spotkaliśmy Jacka i Justynę co już wydawało się dość podejrzane, bo przecież skoro są przed punktem to nie zdążą za nami dobiec do punktu. Po przebiegnięciu przez matę pomiaru czasu sprawa szybko się wyjaśniła. Usłyszeliśmy „wyrok”: 30 minut kary. Co gorsza nie będzie to 30 minut dodane do wyniku na mecie (z czym się liczyliśmy), a będziemy musieli 30 minut odczekać na punkcie żywieniowym

"Odpoczynek" w Berehach

Oczywiście próbowaliśmy jeszcze negocjować, aby karę doliczono nam na mecie, tak żebyśmy mogli od razu biec dalej. Bałem się, że po półgodzinnej przerwie moje mięśnie nie będą skore do dalszej współpracy. Niestety po raz kolejny nie było kontaktu z dyrektorem biegu, musieliśmy więc czekać. Po ok. 15 minutach przez punkt przebiegli Magda Łączak i Paweł Dybek (Salomon Suunto Team), wymienili plecaki na nowe i pognali dalej. Wiedzieliśmy więc, że 15 minut straty jest nie do odrobienia i zwycięstwo właśnie nam uciekło. Pozostało nam czekać na kolejne drużyny i liczyć straty. Jako kolejni na punkcie na szczęście pojawili się Słonik z Robertem, ale ich również czekało 30 minut „odsiadki”. Następna drużyna (The North Face: Tomek Klisz i Jacek Michulec) pojawiła się na minutę przed końcem naszej kary, a biorąc pod uwagę fakt że dwa wcześniejsze etapy pokonywali dużo wolniej, nie powinniśmy mieć problemu z wywalczeniem drugiego miejsca. Dodatkowo Tomek i Jacek nie wyglądali już na zbyt "świeżych".

Nasz plan na ten etap zakładał, że pokonamy go w 1 godzinę i 15 minut, wyszło troszkę gorzej: 01:18,24. Nasze przypuszczenia odnośnie formy ekipy The North Face początkowo się potwierdziły i minęliśmy chłopaków już po kilkuset metrach od wybiegnięcia z punktu. Dopóki wzniesienie nie było zbyt strome konsekwentnie budowaliśmy przewagę, aż w pewnym momencie straciliśmy ich z pola widzenia. Niestety chwilę później nie było już tak różowo, brzuch bolał mnie już coraz bardziej, nie było więc mowy o przyjmowaniu czegokolwiek innego niż woda (choć wziąłem sobie w Berehach do jednego bidonu izotonika – nie wypiłem z niego nawet łyka). Rywale mimo słabego startu także nie zamierzali odpuścić. Przeszłość Tomka Klisza, który specjalizował się w biegach po schodach szybko o sobie przypomniała. Mimo, że robiłem co mogłem nasza przewaga zaczęła szybko topnieć. Kolejny raz wziąłem więc od Benka kijki i dawałem z siebie wszystko starając się dotrzymać mu kroku. Kiedy jednak mimo to Benek nadal komunikował, że tracimy przewagę sięgnęliśmy po ostatnią deskę ratunku. Była nią linka do holowania. Dla nas zupełna nowość, którą znaliśmy jedynie z opowiadań. Oddałem kijki Benkowi, podpiąłem się do jego plecaka i tak pokonaliśmy ostatnie kilkaset metrów podejścia pod Połoninę Caryńską. Wiedziałem, że czeka nas rywalizacja do samego końca, a czułem że w każdej chwili mogą się pojawić kolejne skurcze. Wypiłem więc kolejny magnez. Mój żołądek jednak nadal nie pracował tak jak powinien, więc wypita substancja chciała od razu wrócić.

Połonina Wetlińska, fot. Grzegorz Grabowski

Mimo, że tempo na Połoninie i na zbiegu daleko odbiegało od tego co byśmy chcieli tam pokazać, udało się znowu uciec goniącemu nas team’owi. Turyści których trzeba było mijać, skały które były fatalne dla obitych długim biegiem stóp i dość stromy zbieg – nie ułatwiały nam zadania. Tętno na końcowym etapie spadło mi do ok. 140 ud/min – co w moim wypadku oznacza spacerek, a przecież dawałem z siebie wszystko… Na ostatnich kilometrach Benek wyszedł na prowadzenie, żeby jeszcze trochę mnie zmotywować, rywali nie było już jednak widać – a na czasie już nie do końca mi zależało – więc nie było to lekkie zadanie.

Ostatecznie na metę wbiegliśmy w czasie 08:45:11, później zweryfikowanym na 08:43:11 – ponieważ o 2 minuty za długo trzymano nas na Berehach… Ciekawe co sędziowie by zrobili, gdybyśmy przez ich pomyłkę jednak przegrali z ekipą The North Face?

Na mecie padłem niesamowicie zmęczony, ale szczęśliwy. Czekała tam na nas cała ekipa CITY TRAIL, wszyscy nie mniej zadowoleni niż my. Dzięki za pomoc! 

Podsumowując: zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy zarówno w trakcie przygotowania jak i samych zawodów. Głupi, szkolny błąd zepsuł nam sporo nerwów i namieszał w rywalizacji. Zdobyliśmy jednak sporo doświadczenia, które na pewno przyda się podczas kolejnych startów w górach. Ciężko ocenić czy mogliśmy wygrać cały bieg. Na pewno mogliśmy podjąć bezpośrednią walkę, dzięki której bieg byłby sportowo ciekawszy. Na Przełęcz Żebrak wbiegliśmy bowiem tylko 10 minut przed ekipami, które przed pomyleniem przez nas trasy były w zasięgu wzroku. Wiemy też, że przy odpowiednim przygotowaniu w zasięgu jest rekord trasy (dla Benka moim zdaniem był w zasięgu już w tej edycji). Tymczasem cieszę się/cieszymy się z drugiego miejsca i pierwszego wśród team’ów męskich ;)

Dekoracja klasyfikacji MM

Na osłodę zrobiliśmy najlepszy czas na przepakach: 02:36, nie licząc Salomon Suunto Team – który korzystał z własnego suportu, a nie przepaków organizowanych przez organizatora. Oczywiście mogliśmy zrobić podobnie, ale po pierwsze przekonani byliśmy że to jest nielegalne, a po drugie traktowaliśmy to także jako element zbierania doświadczenia.

Według mojego zegarka dystans biegu to 75,5km. Pokonaliśmy go w 08:15,11 (odejmując czas postoju) – czyli ze średnią prędkością 06:33 min/km, dodatkowo pokonując kilka tysięcy metrów w górę i dół… to chyba całkiem nieźle jak na chłopaków z ulicy ;)

Przypomnijmy, że Piotrek Książkiewicz (Szmajchel) i Piotrek Bętkowski (Benek) to pomysłodawcy cyklu CITY TRAIL (wcześniej zBiegiemNatury, a jeszcze wcześniej Grand Prix Poznania w Biegach Przełajowych).