Biegi w Szczawnicy – zawody z widokiem na Tatry

25.04.2016

Biegi w Szczawnicy – zawody z widokiem na Tatry

Biegi w Szczawnicy to impreza, na którą składają się cztery dystanse – 6, 20, 42 i 95 km, przy czym dystans maratoński to Mistrzostwa Polski w Długodystansowym Biegu Górskim. To właśnie MP sprawiły, że do Szczawnicy zjechały niemal wszystkie gwiazdy polskich biegów górskich. My pojawiliśmy się na zawodach w kilku rolach – startowaliśmy na 20km, znakowaliśmy i sprzątaliśmy trasę, pomagaliśmy w biurze zawodów, podglądaliśmy organizatorów tej świetnej imprezy.

Piotr Książkiewicz, Piotr Bętkowski i ja - Justyna Grzywaczewska – to nasza "reprezentacja" w Szczawnicy. Każdy z nas miał inny cel na te zawody. Ja – chciałam się sprawdzić i powalczyć o jak najlepsze miejsce. Piotrek Książkiewicz do ostatniej chwili wahał się, czy pobiec "mocno", czy po maratonie ulicznym, w którym startował kilka dni wcześniej jeszcze odpocząć – ostatecznie postanowił towarzyszyć mi podczas całego biegu, robić zdjęcia na trasie i oglądać Tatry. Piotrek Bętkowski, który biegnie na początku maja w zawodach na dystansie 100km w Australii przyjechał na dobry trening.

Korzystając z gościnności organizatorów – Elizy Czyżewskiej i Kuby Wolskiego - ja i Piotrek Książkiewicz przyjechaliśmy do Szczawnicy w czwartek. Piotrek, który po udanych startach "na ulicy" (poprawił życiówki na 10km – 32:58 oraz w maratonie – 2:36:06) przygotowuje się do Biegu Rzeźnika (w parze ze wspomnianym Kubą) zadeklarował chęć pomocy w oznaczaniu trasy. Raz, że to cenne doświadczenie organizacyjne, a dwa – dobry trening. I tak w piątek od rana Piotrek biegał po trasie Wielkiej Prehyby (czyli maratonu). Oznaczył łącznie 19km i nacieszył oczy pięknymi widokami. Ja przez kilka godzin pomagałam w wydawaniu pakietów startowych. Piotrek Bętkowski przyjechał w piątek wieczorem i od razu pobiegł na rozruch.

Chyża Durbaszka z perspektywy zawodniczki

W sobotę cała nasza trójka stanęła na starcie Chyżej Durbaszki, czyli biegu na 20km. Pogoda sprzyjała – było dość ciepło, ale nie za ciepło, bez deszczu i wiatru. Słowem – wymarzone warunki do biegania. Mój cel – po prostu pobiec jak najlepiej  trochę się zmienił, kiedy dzień przed startem dowiedziałam się, że Natalia Tomasiak – jedna z czołowych zawodniczek w naszym kraju, zdecydowała się pobiec na dystansie maratonu, a nie Chyżej. W tej chwili pojawiła się myśl, że być może mam szanse nawet wygrać, a więc nie pozostało nic innego - musiałam walczyć!

Start biegu był zlokalizowany w Jaworkach. Pierwsze kilometry prowadziły drogą asfaltową. Jak to zwykle bywa część biegaczy ruszyła bardzo mocno, żeby nie powiedzieć – za mocno jak na swoje możliwości. Po kilkuset metrach minęła mnie dziewczyna wyglądająca na bardzo silną i szybką. Na czwartym kilometrze wbiegliśmy na łąkę i zaczęło się pierwsze podejście. Miało około 1km i to właśnie na tym odcinku wyprzedziłam moją rywalkę. Było podejście – musi być zbieg. Jak się okazało to właśnie zbiegi były najmocniejszą stroną mojej rywalki. Kiedy tylko zaczęłam zbiegać, dziewczyna wybiegła zza moich pleców, wyprzedzając mnie. Miałam obok siebie mojego trenera – Piotrka Książkiewicza, więc zapytałam czy mam się ścigać, czy robić swoje (tempo na tym zbiegu wyniosło ok. 3:20/km), ale… nie zaczekałam na odpowiedź. Szybko przeanalizowałam sytuację i postanowiłam pokazać tej nieznajomej zawodniczce, że na zbiegach też nie boję się puścić nóg. Nie do końca rozumiem swoje zachowanie, ale poczułam, że jeśli właśnie w tej chwili nie wyprzedzę mojej rywalki, to może oznaczać, że ona złapie wiatr w żagle i pomyśli, że odpuszczam. To była dobra decyzja. Co prawda obawiałam się, że za ten mocny zbieg zapłacę w dalszej części trasy, ale na szczęście okazało się, że nic takiego nie miało miejsca. Przez cały dystans czułam moc w nogach.

Kolejne kilometry to ciągła analiza, jak wygląda moja przewaga. Nawet na chwilę nie odpuszczałam, szłam tylko na stromych podejściach, na płaskich odcinkach biegłam mocno, bez asekuracji. Na jednym z technicznych zbiegów minął nas Marcin Świerc, który wygrał maraton (maratończycy startowali półtorej godziny przed nami i część ich trasy pokrywała się z naszą). Mniej więcej w połowie trasy, na kolejnym podejściu Piotrek zauważył kobiecą sylwetkę i nie była to wcześniejsza rywalka. Tuż przed punktem odżywczym straciłam prowadzenie na rzecz tej właśnie biegaczki. Jeśli chcielibyście wiedzieć, jak wyglądał bufet, co nam zaserwowali organizatorzy – niestety ode mnie się nie dowiecie. Nawet nie spojrzałam w jego kierunku. Miałam ze sobą 250 ml wody i żelki (nie żele) Etixx-a (zjadłam dwa) i to musiało wystarczyć.

Kolejny fragment to niezbyt mocny podbieg (Piotrek stanowczo zaznaczył, że muszę go w całości podbiec) i trochę wypłaszczenia. Te płaskie odcinki są w górach moją mocną stroną, strata była niewielka, więc cały czas miałam jeszcze nadzieję na walkę o wygraną. Na tym płaskim odcinku mijaliśmy kilku fotografów, w tym Piotrka Dymusa (któremu bardzo dziękujemy za udostępnienie zdjęć do relacji), a nas minął Bartek Gorczyca – wicemistrz Polski. Mimo, że biegliśmy szybko - średnie tempo pięciu kilometrów od punktu odżywczego do kolejnego sytego podejścia to 4:40/km (uwzględniając jedno krótsze podejście, na którym tempo zdecydowanie spadło). To jednak nie wystarczyło, by dogonić moją rywalkę. Nie sprzyjały mi też kolejne techniczne zbiegi, na których trochę zablokował mnie inny zawodnik, z wyraźnie niewielkim doświadczeniem w górach.

Na 3 kilometry przed metą zerknęłam na zegarek – miałam trochę ponad 20 minut na pokonanie finiszowych kilometrów, by spełnić jeden z celów – "złamanie" 2 godzin. Myśląc, że będzie już tylko z górki, pomyślałam, że to "bułka z masłem". I w tej chwili przed nami wyrosło kolejne, strome podejście! Zmęczenie dawało się już we znaki, ale szłam (tym razem nie towarzyszyło mi liczenie kroków, ale krótkie wymiany zdań z Piotrkiem). W głowie kłębiły się też różne myśli związane z samopoczuciem – od kilku kilometrów czułam duży dyskomfort gdzieś w okolicy prawej łopatki, takie dziwne ukłucia przybierające na sile na zbiegach. Pobolewał mnie też brzuch, ale z tym już nauczyłam się biegać – w zasadzie każdy bieg górski oznacza dla mnie ból brzucha – czasami mniejszy, czasami bardziej dokuczliwy, do dziś nie znam przyczyny. W międzyczasie zaczęli nas mijać zawodnicy startujący na najkrótszym dystansie – Hardy Rolling – 6km. Oni nie zbiegali. Oni spadali! Pod nogami pojawiło się błoto i śliskie kamienie. Do mety było już bardzo blisko, słyszałam spikera witającego kolejnych biegaczy. Wybiegliśmy na ścieżkę rowerową. Byli kibice i duże zmęczenie, mimo to ostatni kilometr pokonałam w 4 minuty i 30 sekund. Na mecie była Eliza – jedna z głównych organizatorek. Przytuliła mnie i pogratulowała serdecznie. To był ciężki start! Czas na mecie – 1:58:22. Nawet Piotrek, który wystartował czysto treningowo trochę się zmęczył ;) Zwyciężczyni – Iwona Flaga uzyskała wynik 1:56:10, a trzecia zawodniczka – Emilia Romanowicz – 1:59:36.

Piotrek Bętkowski zajął trzecie miejsce w rywalizacji mężczyzn, z czasem 1:35:17. Wygrał Kacper Piech (1:31:29), a drugi był Piotr Hercog (1:33:19).

Działo się, oj działo!

To tyle emocjonalnych wywodów. Podczas Biegów w Szczawnicy działo się dużo więcej. Przede wszystkim poznaliśmy mistrzów Polski. W maratonie Wielka Prehyba zwycięstwo odniósł - po raz drugi z rzędu - Marcin  Świerc z czasem 3:15:20. Zawodnik Salomon Suunto Team poprawił swój wynik sprzed roku o 15 minut. Na drugim stopniu podium – podobnie jak przed rokiem - stanął Bartosz Gorczyca (jego wynik to 3:21:57), a trzecią lokatę wywalczył Miłosz Szcześniewski (czas 3:32:03). Podium nie obronił Kamil Leśniak, który musiał tego dnia walczyć nie tylko z rywalami, ale także bólem spowodowanym zbyt ciasnymi butami. Kamil ukończył zawody na szóstej pozycji z rezultatem 3:41:21. Wśród pań najlepszą okazała się Edyta Lewandowska, która jako jedyna kobieta pokonała trasę Prehyby poniżej 4 godzin – dokładnie w 3:59:16. Tym samym Edyta poprawiła rekord trasy o ponad 25 minut. Drugie miejsce zajęła Dominika Stelmach (4:02:42), a trzecie – Martyna Kantor (4:18:12).

Najdłuższym dystansem w Szczawnicy jest Niepokorny Mnich – 95-kilometrowa przeprawa szlakami Beskidu Sądeckiego przez Halę na Przechybie, Rytro, Eliaszówkę, w kierunku Małych Pienin, przecinająca granicę polsko-słowacką, zataczająca pętlę przez Vyšné Ružbachy do Czerwonego Klasztoru, i na koniec biegnąca wzdłuż Dunajca do Szczawnicy. W tym roku najlepszym na tym morderczym dystansie okazał się Tomasz Komisarz, który wygrał z czasem 10:24:42. Drugi był Artur Baran z czasem 10:54:38, a trzeci dobiegł Remigiusz Rzepka (czas 11:07:22).

Najszybsza wśród pań – Iwona Ćwik – uzyskała wynik o ponad 2,5 godziny lepszy niż zeszłoroczna zwyciężczyni! Dobiegła na metę z czasem 12:20:44. Druga była Marzka Janerka-Moroń, zjawiając się na mecie godzinę później (13:23:08). Pięć minut po niej z czasem 13:28:45 dobiegła Monika Pyrek.

Najkrótszy dystans – Hardy Rolling to popis prawdziwych śmiałków! Pierwsze miejsce wywalczył Kamil Jastrzębski, który dobiegł na metę z czasem 23:41. Drugie miejsce zajął Mateusz Celak (24:12), a trzecie Krzysztof Bodurka (24:46). Najlepsza z pań to Anna Celińska (27:59). Drugie miejsce z czasem 34:45 zajęła Gabriela Rolka, a trzecia z czasem 34:56 była Anna Żółtak.

Piękne trasy, świetna organizacja, dobrze skomponowane dystanse. To był nasz pierwszy start w Szczawnicy i na pewno nie ostatni!

Pełne wyniki zawodów znajdziecie TUTAJ